Miało być o małpach, tymczasem to JUŻ koniec

Tak, już tęsknię do domu. Ale łezka się kręci... na myśl o pozostawieniu tych pięknych lądów... W zasadzie nie mam żadnych statystyk: ile kilometrów, dni, zdjęć, lotów, nic... po prostu zagubiłam się w czasie i przestrzeni. I to było piękne w całej tej wyprawie. Czas nie istniał. Cel nie istniał. Była droga. I tyle się zdarzyło, i otworzyło, i dojrzało. Głowa pełna najwspanialszych wspomnień zapachów, smaków, miejsc, ludzi, historii...

 Kto tego nie przeżył, ten nie zrozumie. Żaden blog, film, reportaż, książka nie oddadzą gwaru i zapachu azjatyckiego targowiska. Z daleka trudno odczuć, czym jest przekroczenie ulicy w Sajgonie, podróż pociągiem bambusowym i jak smakuje Pho Bo. Ani jak to jest leżeć w cieniu z książką i pocić się jak w saunie parowej :) No i jak śmierdzi i smakuje durian! I co to jest sok tamaryndowy! Albo w ogóle tamarynd :) Jak księżyc gubi swój srebrzysty pyłek w morzu i jak pachnie powietrze o świcie na Koh Mak, kiedy ćwiczysz jogę... A co to jest zielone mango i jak smakuje z solą? I w jaki sposób w Laosie jeść ryż rękami i się nie upaćkać :) Albo jakie to uczucie, kiedy przy 42 stopniach w cieniu siadasz pierwszy raz w życiu na motor, jedziesz w nieznane, a suszara wiatru owiewa Cię swym gorącym powietrzem...

Jeśli chcecie to przezyć, to pakujcie plecak i w drogę!

I nie uwierzycie! Najciężej było mi się rozstać ze starymi, wysłużonymi bojówkami, które przez pół roku chroniły mnie przed słońcem, zadrapaniami, komarami. Aby wyrzucić je wreszcie uciekłam się do fortelu - kupiłam nowiutkie jeansy - pół roku nie miałam jeansów na tyłku. I urządzłąm pożegnanie i powitanie zarazem :)

Aha i o tych małpach to już mi się nie chce pisać :) Przy innym ogniu w inną noc....


































To już prawie koniec

Po Lomboku wpadamy okrężną drogą na Bali zaliczając jeden z piękniejszych balijskich wulkanów.










A potem znów do Wayan i Neumana w Great Mountain View Villa. Śpimy jedną noc i wybieramy się z nimi na zakupy po wszystkie korzenie, sosy i sosiki, za którymi będziemy tęsknić, bo u nas ich nie ma... I ostatnie spojrzenia na ukochane azjatyckie targowiska...





Wciąż jeszcze senna wioska Kuta (ta na Lombok!)

I dalej w drogę na ostatnie juz chwile zaomnienia w ciszy i spokoju. Kuta, w przeciwieńswie do tej na Bali wciąż jeszcze jawi się nam jak senna wioseczka. Tanie noclegi, wspaniałe jedzenie i nie dzieje się absolutnie nic. Włóczymy się po plażach i przydroznych barach...





























A! I byłabym zapomniała. Tutejsze okolice znane są jako mekka dla surfingu, więc chcieliśmy troche popatrzeć, ale flauta niemiłosierna. Dowiedzieliśmy sie jednak, że pływają w jakiejś wieosce dalej na wschód. Pojechaliśmy. Rzeczywiście na lądzie uwijali sie surferzy, ale nie wskakiwale z deskami do wody tylko z deskami do łodzi, które zabioerały ich hen! dalej na większe fale do figlowania. I tyle ich widzielimy :) Ale za to podejrzelismy lokalnych mieszkańców jak zwożą i sortują glony :)





Wyprawa w okolice Sengigi

Siedzenie w jednym miejscu słabo nam wychodzi. Po dwóch dniach odpalamy skutery i mkniemy oglądać wyspowe krajobrazy. Z czystej ciekawości udajemy się do Sengigi - najbardziej turystycznie rozwiniętego ośrodka na Lombok. I wiecie co? Maja tam kosze na śmieci w smieciary - od tygodni nie mieliśmy TAKIEGO widoku :)
Ogólnie turystycznie - luksusowe hotele, ale krajobrazy piękne...




























Trochę o śmieceniu w Indonezji

Nie da się o tym nie napisać. A natchnęła mnie do tego nasza wycieczka snorklingowa. PO prostu chcieliśmy dać nura w kolorowe rafy... Ale okazało się to całkiem złożona operacją. Po pierwsze trzeba było znaleźć łódkę! Po drugie - czystą rafę... Zawieźli nas na najpiękniejszą w okolicy rafę, ale jej penetrowanie nie było nam dane ze względu na przepływającą falę brudu...























W efekcie dalismy nura gdzie indziej a potem wrócilismy na tę rafę, kiedy smieci juz sobie popłynęły dalej...

To skąd się wzięły to dłuższa historia. Zacznijmy od tego, że Indonezyjczycy to tak zwane pokolenie bananowców - tj, kiedys wszystko się jasło w liściach bana, nosiło się w nich zawiniątka etc. A kiedy liść się zuzył rzucało się go pod nogi. Rzecz naturalna dosyć. Dziś niestety liście bananowca zostały zastąpione reklamówkami i innym plastikiem, a przyzwyczajenie pozostało... wszystko rzuca sie pod nogi. Morze zaśmiecają też duże indonezyjskie transportowce, statki pasażerskie i inne, które swoje nieczystości i smieci wyrzucają właśnie do morza. Zgroza... Śmieciowisko, które widzicie na zdjęciu prawdopodobnie pochodzi z jakiegoś statku.

A jednak Lombok

Tak nam się spodobało na Bali, że zarzuciliśmy plany podróży na Lombok. Pojechaliśmy tylko zobaczyć port, z którego wyruszają promy i ..... coś się w nas obudziło..... tęsknota za nowymi, nieodkrytymi lądami! Wróciliśmy na wieczór  do Nyomana ze świeżą rybą w bagażniku, Wayan zrobiła z niej pyszną zupę. Spakowaliśmy się następnego ranka i ruszyliśmy w drogę. Przecież to rzut beretem. Pół godziny na promie i już będzie Lombok...

No rzut beretem to to nie był, raczej młotem, bo płynęliśmy 4,5 godziny, a jeszcze około godziny czekaliśmy na wypłynięcie z portu. Z krótkiej podróży zrobiła się całodzienna niemal wycieczka, a nie mieliśmy prowiantu.... z głodu uciekłam się do ostateczności - ekspresowej zupki chińskiej serwowanej na pokładzie :)
Przy okazji zawieramy nowe znajomości, dopytujemy o kulinaria Lomboku, miłe miejsca, ceny etc.




Brzegi Lomboku ukazały swoje piękno od razu, tzn po tych 4 godzinach podróży... :)























Długa podróż zaowocowała tym, że był czas na zapoznanie się z przewodnikiem, zjeżdżając na ląd wiemy już, że udajemy się w prawo na południe aż za Pelangan (bo tam jeszcze nie ma drogi, nie jeżdżą autobusy, a zatem nie będzie turystów! Tylko my!).
Tyle, że i miejsc noclegowych niemal nie ma... ale ostatecznie zamieszkaliśmy u szwajcarsko - lombockiego małżeństwa w domku na plaży. Ona gotowała, a on pływał na łódce :) Ot tak!
Kolejnego dnia odkrywamy magię tego rejonu. Absolutnie zapierające dech w piersiach widoki. Pełnia pięknej natury...






















































































Celem podróży jest pewna odludna i ponoć piękna plaża, na której dawno temu, jeszcze przed zamachami na Bali, odbywały się światowe mistrzostwa w Windseurfingu (albo Surfingu, nie pamiętam...) plaża ponoć należy do Amerykanów, ale w praktyce jest dla wszystkich, tyle, że nikogo tam nie ma.... :) Miejsce jak z dziecięcych książek podróżniczych...































Pod koniec dnia dojeżdżamy na koniec świata czyli do wioski Bangko Bangko, by podziwiać wyruszającaych w morze rybaków na indonezyjskich łodziach proa...



























Wieczorem w domu czeka na nas wyśmienita kolacja. Oczywiście na plaży :)