Wyprawa do Piekieł...

Na wyprawę na Ijen Mountain zdecydowalismy się z dwóch powodów:
- skusiło nas zamieszczone w przewodniku zdjęcie wielkiego zielonego jeziora rozlanego w kraterze
- oraz informacja, że bardzo trudno tam dotrzeć, bo transportu publicznegi brak i drogi tez niemal brak - a to razem oznaczało, że będzie tam bardzo mało kogokolwiek, czyli spodoba się nam :)

Aby uczynić rzeczy prostszymi i zaoszczędzić na czasie, kupiliśmy wycieczkę w jednym z lokalnych biur. Jechaliśmy i jechalismy az naszym oczom ukazał sie kolejny nieziemski widok...
- To to to jest ta ta góra na k kktórą my juttro wchodzidzimy...? - powiało grozą...



Rano, kolejnego dnia, nic nie zapowiadało wielkich przeżyć. Mgła i ostry pochód w górę po stromym zboczu wulkanu. Mijają nas robotnicy z uśmiechem znoszący na dół takie żółte kamienie, które okazały się siarką, a wyglądały jak steropian. I wydawało się, że ważą 10km, a ważyły ok. 50kg....


Na szycie piękny choć spowity chmurami, i nie tylko, widok.






Grozą zaczęło ziać, kiedy rozpoczęliśmy ryzykowne zejście w dół do krateru - marzyliśmy, aby skoro nie z góry to choć z bliska zobaczyć zielone jezioro. A ścieżka była stroma, wąska, kamienista, zroszona deszczem, więc bardzo śliska. A robotnicy tym razem bez uśmiechu, ale z wielkim wysiłkiem na twarzach, taszczą na własnych ramionach te 50kg kosze siary. To nie wszystko. wulkan tego dnia był wyjątkowo złosliwy i zionął trującym, śmierdzącym, żółtym dymem. Dławiliśmy się za każdym razem, gdy wiatr zawiewał smugę dymu w naszą stronę. Kuliliśmy się przy ziemi walcząc o hałsty czystszego powietrza. Robotnicy podzielili się z nami swoim patentem. Należało w usta między zęby wsadzić szmatę, zapomnieć o nosie i oddychać tylko przez usta, tj. przez szmatę... pomagało... Dla nas to była krótka wycieczka, dla pracujących tam ludzi dzien jak codzień. Ciężka katorżnicza praca... Zobaczcie sami...








Czasem spomiędzy dymu i chmur ukazywały się na moment skrawki zielonego jeziora:
 Samo nasuwa się pytanie - dlaczego nie ma tu taśmociągu lub innego dźwigu? W dzisiejszych czasach! Tylko 
z czego żyliby Ci mężczyźni, którzy za pracą przyjechali tu aż z Timoru ... I gdzie tu sprawiedliwość....
 

Wulkan Bromo

Tu nie ma się co rozpisywać. Wulkan Bromo to obowiązkowy punkt wszystkich turystów na Jawie i lokalnej ludności też. Doskonała okazja dla miejscowych, aby sobie nieźle dorobić, bo ceny noclegów i jeepów nie są niskie, a bez jeepa... hmmm powodzenia w wędróce nocą, z latarką krętymi ścieżynami zboczy wulkanów. Zatem tłumy spieszą na Bromo podziwiać absolutnie zapierające dech w piersiach widoki.... I cóż, mimo tych tłumów przyznję, że warto! Zobaczcie sami:

 Bromo to ten wulkan zaznaczony strzałką. Za chwilę będziemy zaglądać w jego dymiącą gardziel. Fuuu ale smierdzi... siarą.... wrrr... 

 A jeśli jeszcze ktoś ma wrażenie, że to koniec świata i mało kto tu dociera, to parę fotek demaskujących... 

Dieng Plateau

Dłuższy pobyt w Borobudur zaowocował tym, że dowiedzieliśmy się o absolutnie przepięknym miejscu - Dieng Plateau. Napotkani podróżnicy właśnie stamtąd wrócili i twierdzili, że na szczycie tamtejszego wulkanu podziawiali piękniejszy krajobraz niż na Bromo (do którego też planowaliśmy dotrzeć). Skusili nas... Zorganizowaliśmy więc w ekspresowym tempie transport i o 2 nad ranem wyruszyliśmy do odległej o jakieś 100km doliny. 100 km w tutejszych warunkach to SZMAT drogi :)

Zanim wstał świt stanęliśmy u podnóża kolejnego wulkanu i rozpoczęliśmy forsowny marsz. Na szczycie zastała nas gęsta mgła... i po to ten cały wysiłek?...

Tylko na moment chmury opadły i mimo, że ostatecznie naszym oczom nie ukazał sie rozległa dolina z wulkanami to i tak był to jeden z najpiękniejszych wschodów słońca :)












 


  Pogoda z nami wygrała, po 10 minutowym oknie pogodowym znów wszystko przykryły gęste białe chmury. Zeszliśmy zatem do doliny i zajrzeliśmy do Gorących Źródeł, do których nie odważylismy sie jednak wskoczyć, hi hi hi :) Weszliśmy też w pola popodglądać tubylców przy pracy...





Borobudur

Druga słynna świątynia w okolicy Jogjakarty to Borobudur. Dla odmiany udajemy sie tam lokalnym autobusem i inaczej niż większość turystów zostajemy tam na noc. Łapanie autobusu było dość emocjonujące. Staliśmy sobie grzecznie na dworcu przy stanowisku pod które miał podjechać rzeczony autobus, nasze plecaki leżały obok. Nagle z piskiem opon podjeżdża jakis autobus - wrak - jeszcze w pędzie wypada zniego dwóch osiłków, łapie nasze plecaki wrzuca do środka, a nas - zaskoczonych - prawie za "fraki" wepchneli do autobusu. Pojazd nawet się nie zatrzymał. "Porwanie, jak nic" - pomyślałam. :))

Ale okazało się, że to zupełnie normalny sposób zabierania pasażerów. Przed wyjazdem z Jogjy z trasy w podobny sposób zgarnęliśmy kolejne kilkadziesiąt osób i wesołą gromadką popędziliśmy do Borobudur.

Krótko o świątyni:
Mało kto wie, że jest to największa świątynia buddyjska na świecie, a znajduje sie w największym kraju muzułmańskim :). Budowano ją około 100 lat, a prace ukończono w IXw. Niestety niedługo cieszyła sie świetnością, gdyz przełom X i XIw przyniósł potężna erupcje wulkanu Merapi (który widzieliście w poprzednim poście) w wyniku czego świątynia została zasypana i zapomniana. Ponownie odkryto ja dopiero w XIXw. Ciekawostka jest również to, że zbudowano ją z 2 milionów kamieni.
Więcej znajdziecie tu:
http://www.emonety.pl/page/siedem-cudow-swiata-8211-borobudur-p586.html


+Wieczorem w klasztorze Mendut Buddhist Monastery wzięlismy udział w sesji medytacyjnej... naprawe warto na dłużej pozostać w Borobudur.....