Milionerki z Sajgonu

Jestesmy w Sajgonie. Powoli wytaczamy sie z autobusu i idziemy zakosztowac wietnamskiej kawy. Zanim jeszcze zacznie sie poszukiwanie noclegu.  Hotel znajdujemy szybko, tuz za rogiem, wiec wystarczy na ramie zarzucic plecak i przejsc pare krokow.
Zaraz tez orientujemy sie, ze placenie dolarami jest dla nas malo korzystne, zatem wskakujemy do bankomatu. Liczymy, liczymy, liczymy... i liczymy... No... kilka ladnych milionow bedzie nam na nastepnych kilka dni potrzebne... No to ciagniemy te miliony z konta :) I tak stalysmy sie milionerkami! Z Sajgonu :)

Miasto:
rzeczywiscie morze motorow, ale zgodnie uznajemy, ze "sajgon" to byl w Phnom Penh, gdyz tam nie bylo zadnych zasad. Niby ruch prawostronny, ale na kazdym pasie jechali w kazda fizycznie mozliwa strone... Zatem nigdy nie wiedzialysmy, z ktorej strony nas rozjada i jezdzilysmy ciagle tuk tukiem (aby ocalic to co mamy najcenniejsze - zycie).
W Sajgonie kazdy trzyma sie swojego pasa, do tego wszyscy grzecznie zatrzymuja sie na czerwonym swietle. Nowosc! Staraja sie wyminac przechodniow, na pasach tez... Postep! W hierarchii pierwszenstwa poruszania sie na przejsciach dla pieszych, pieszy wciaz jednak jest na ostatnim miejscu. Coz, takie zycie w Azji...
W zasadzie poza poczta i katedra, kilkoma budynkami kolonialnymi i brzydkim palacem nie ma tu co ogladac. No coz zamkneli wszystkie palarnie opium i to z pewnoscia juz nie jest miasto znane z opisow Grahama Greena...
Sajgonki mi nie smakowaly, sama robie lepsze :)




































Poczta glowna robi wrazenie
Dalej jade juz tylko w wietnamskim kapeluszu :)
Etykiety: | edit post
1 Response

Prześlij komentarz