W krainie jaszczurów

Pierwszego dnia na naszej wyśnionej wyspie Perhentian (The Little one) przechodząc przy zapleczu restauracji zobaczyłam psa przeciskającego się przez ogrodzenie do kuchni. A to łasuch - myślę. Ale dlaczego ma taki dłuuuuugiiii ogon? O rety! Krokodyl? Zmroziło mnie... Przyspieszam kroku, by zaraz zasiąść w zaciszu naszego tarasu. Ufff... przewidziało mi się chyba.... ale.... koło naszego domku sunie znów takie dziwne i wielgachne zwierzę. Tym razem widzę je w całej okazałości... Długi pysk, jeszcze dłuższy jęzor i naj najdłuższy ogon.... To NIE krokodyl, to jakiś jaszczur! yhhh a tam drugi! Lecę po aparat, ale one są szybsze. Tych największych nie udało mi się sfotografować, a dochodziły do 2m długości...






















































































Etykiety: 0 komentarze | | edit post

Jungle train



Motywem przewodnim wspólnej wyprawy miał być słynny (swojego czasu, jak się okazało) jungle train, czyli pociąg jadący wzdłuż kontynentalnej Malezji, przez dżunglę. Sęk w tym, że jeździ on obecnie rzadko, i w miejscach, które nas interesowały (m.in. Jerantut) zatrzymuje się o dziwnej godzinie - 3 nad ranem. I co w Jerantucie robić o 3 nad ranem, niby? Z Kuala w kierunku Taman Negara pojechaliśmy więc autobusem.

Głód podróży pociągiem jednak pozostał. W kierunku wymarzonych tropikalnych wysp Perhentian decydujemy się jechać pociągiem (oczywiście w drodze demokratycznej dyskusji i głosowania i świadka, który czuwał nad poprawnością procedur demokratycznych). Wybrana opcja transportu, co prawda trochę dłuższa w czasie i niedookreślona, bo nie wiadomo  do końca, gdzie wysiąść i jak ostatecznie dojechać, ale co tam. Będzie frajda. I jest, bo humory jak co dzień dopisują :).






















































Standard pociągu, w tej jakże rozwiniętej Malezji (tu bez ściemy!) posiadającej sieć świetnych dróg oraz stolicę, w której wszyscy płynnie mówią po angielsku, był niespecjalny. Tylu karaluchów na raz w jednym miejscu jeszcze nie spotkałam.... śmieszne były, bo ilekroć pociąg się zatrzymywał one znikały, gdy tylko ruszał nagle wypełzały zewsząd i były wszędzie... No cóż, lepsze to niż dżunglowe malaryczne komary :) No i w barze lód serwowali za półdarmo, a potrzebny był do napojów (mlecznych oczywiście, w końcu jesteśmy z muzułmańskim kraju :).

Spóźnienie na stosunkowo krótkiej trasie - kilka godzin, zagraliśmy w UNO ...set razy :) Wysiadamy późnym wieczorem gdzieś, nie pamiętam gdzie i ambitnie szukamy transportu do portu "Perhentianowego". Oficjalnie nic nie jeździ, targujemy więc taksę na 5 osób i żeby zabrali nas jedną - zmieścimy się - przekonujemy! Ale ceny zaporowe. Idziemy więc w miasto szukać hotelu i po drodze transport "się znalazł". No to jeszcze godzinkę ściśnięci w małym samochodzie mkniemy w kierunku morza. Lenka puszcza polski rock z MP3 i drzemy japy w niebogłosy. Taksówkarz nie wie już czy ma się śmiać czy płakać :)

Rankiem nareszcie wymarzony raj. Lazurowa woda, upał, bieluśki piasek i śniadanie na plaży...































































Czasem jest rajsko:





















A czasem spokój mącą skośnoocy przybywający postać w wodzie na Long Beach, tylko po co im kamizelki do stania w wodzie? :)
Etykiety: 0 komentarze | | edit post

Taman Negara

No to jeszcze trochę informacji na temat Taman Negara, które w dosłownym tłumaczeniu znaczy: Park Narodowy. Ale jaki! Zajmuje 4343 tyś. km kwadratowych i liczy sobie około 130 mln lat. Znajdą się tu zajęcia dla mniej wymagających podróżników (tu myślę o nas) jak i dla łowców przygód.

Ci pierwsi mogą eksplorować jaskinie, udać się na kilkugodzinne trekingi wokół siedziby Parku, przejść po zawieszonych w koronach drzew trasach konopiowych, popływać łodziami - głównym środkiem transportu w dżungli po własnych nogach :).

Na tych drugich czekają kilkudniowe wyprawy do dżungli z plecakami, hamakami, wodą, etc... Następnym razem spróbuję!













































































































Że niby medytacja :) Miła, bo obsiadały mnie egzotyczne motyle... No prawie jak jogin z ptakiem na głowie, hihi...























Rdzenni mieszkańcy Taman Negara przenieśli swoją wioskę bliżej turystów. Wiadomo po co. Dla kasy. Odwiedzamy ich i podpatrujemy jak rozpalić ogień bez zapałek i ustrzelić kolację.



































































































Etykiety: 0 komentarze | | edit post

Kuala Lumpur i Nowa Ekipa

Kuala wita mnie ULEWNYM deszczem, który wcale się nie skończył po godzinie, ani po dwóch, ani po trzech. Idąc za radą Waya, wsiadam w autobus na lotnisku i dojeżdżam do centrum. Stamtąd kilka stacji kolejką i już jestem w dzielnicy hostelowej (Bukit Bintang). Oczywiście żadnego hostelu nie rezerwowałam bo i po co... łażę więc z dużym garbem z tyłu i małym na brzuchu od hostelu do hostelu w ulewie...chlap chlap...deszcz kapie na mapę, zaraz ją rozpuści...

Mam kilka dni dla siebie, zanim Nowa Ekipa doleci do KL.

W końcu decyduję się na hostel o miłych żółtych ścianach, pokój co prawda bez łazienki, ale z umywalką i klimą... Ależ drożyzna w tej Malezji...

Miłe dni w Kuala "tylko dla siebie" mój organizm przeznaczył na chorowanie, ale przecież nie lubię dużych miast, więc strata niewielka :). Zaliczam China Town i dwie wieże. Wystarczy :)

































Próbuję też zakupić leechproof socks, czyli skarpety przeciwpijawkowe, bo...
W planie wspólnych wakacji z Nową Ekipą jest Taman Negara, czyli najstarsza dżungla świata. "Nieźli zawodnicy" myślę sobie. Do tej pory nie szykowałam się na wyprawę do dżungli, więc czytam wszelkie rady, kupuję talk, duuużo deetu (preparat antykomarowy), leechproof socks nie znalazłam, więc zadowalam się grubymi skarpetami nylonowymi...

Rozmyślam o nowych towarzyszach podróży, spośród których znam tylko Waya. Skoro wymyślili wakacje w dżungli, to tworzę sobie w głowie  obraz ekipy z plecakami, w moro i malowidłami maskującymi na twarzy - no skoro mają odwagę wybrać się do dżungli...

Wyobraźnia daleka jest jednak od rzeczywistości. Ekipa przylatuje bowiem z.... walizeczkami na kółkach :)
 Poznajcie Anię:
































Lenkę:





















Waya:
































Mizo:





















Agę:
































Długo by pisać, jak przebiegała dyskusja odnośnie wyprawy do dżungli... koń by się uśmiał :) Grunt, że nastąpiła całkiem zabawna i odkrywcza konfrontacja dwóch filozofii podróżowania:

1. Dojechać jak najtaniej i robić to, co się chce, czyli: samodzielnie wybrać spanie, jeść to, na co ma się ochotę i wtedy, kiedy pojawia się taka "zachcianka", pójść do dżungli, albo nie, zwiedzić jaskinię, albo nie, wejść na jakąś górę lub może dwie... po prostu zobaczyć co przyniesie los... Powoli, bez pośpiechu...

2. Wykupić wycieczkę, niech kto inny się tym wszystkim martwi i niech nam ktoś powie gdzie spać, o której wstać, co zjeść i w którą stronę patrzeć, i na co :)

Ostatecznie udało mi się zrozumieć, że celem Nowej Ekipy samym w sobie nie jest dotarcie do Taman Negara i robienie tam tego, na co będziemy mieli ochotę, a kupienie wycieczki. Tak po prostu, aby ja wykupić. Kropka. Aha...No skoro tak, to ja się poddaję... Wybierajcie program i agencję, bo ja się na tym nie znam :) No i była masa śmiechu :)) Grunt, że się udało...

Życie pokazało, że nie był to taki zły pomysł, albowiem, 6 osobowa grupa, nawykła do podejmowania decyzji w drodze demokratycznej dyskusji i głosowania, nie jest w stanie dojść do konsensusu w krótkim czasie. Dla przykładu: zamawianie pierwszej wspólnej kolacji trwało godzinę... a przecież jeszcze musiano to dla nas ugotować :)

W dżungli, no cóż, nie było mojego zwizualizowanego wcześniej kilkudniowego trekingu, choć w sumie dobrze, bo antybiotyki wykończyły mnie do tego stopnia, że wejście na małą górkę w dżunglowym klimacie okazało się dla mnie ledwie możliwe...
A dżunglowy klimat dał się we znaki! Człowiek poci się straszliwie na całym ciele, nawet na kolanach :). Ciuchy są calusieńskie mokre, zaraz po wejściu do dżungli.

Najbardziej intensywne wspomnienia mamy chyba z jaskini nietoperzy. Spodziewaliśmy się JASKINI, a tymczasem wejście i wyjście było raczej szczeliną. Wewnątrz chyba z raz lub dwa udało nam się wyprostować, choć nie wiem czy to dotyczyło również Waya... :) Generalnie ciemno ja w d. i wszędzie pełno nietoperzowego g.... Śmierdzi! Straszno! Coś na nas wlatuje! Piski! Wrzaski! I to wyczołgiwanie się do wyjścia, z latarkami w zębach... mokrych butach....i d... Odlot! Ale przeżyliśmy.... Chwała nam za to!!











































Etykiety: 2 komentarze | | edit post

To do zobaczenia w Kuala!

Z Vientianu polecieliśmy prosto do Siem Reap - no bo jak tu być w Azji pd.-wsch. i nie widzieć Angor Wat (wycieczka dla Roberta specjalnie). I jak to być tak blisko i nie wpaść tam drugi raz w ciągu trzech miesięcy, hihi :)

Akurat tu można wracać :) Do tego samego Guesthousu, który polecałam już w poprzednim poście z Angkor. Stali klienci, jak się okazuje, są traktowani specjalnie. Kolacja we dwoje gratis :) A to miło...

Angkor po sezonie jest zdecydowanie mniej zatłoczony i nie tak upalny. Trzeba sie jednak liczyć z ulewnymi deszczami, które na szczęście trwają krótko, aczkolwiek są niezwykle intensywne.

Nie będę Was męczyć kolejnymi zdjęciami ruin, bo to juz było. Wybrałam kilka zdecydowanie najpiękniejszych ujęć kambodżańskiego "bałaganu" i dziedzictwa narodowego.


Poniżej widzicie nie dzbanki do herbaty tylko do palenia opium...
 Nasz wspólny urlop dobiega końca, za dwa dni Robert wraca z Bangkoku do Warszawy a ja zastanawiam się, czy zostać jeszcze w Kambodży i udać się na wypoczynek na Bamboo Island, o której tyle dobrego słyszałam, czy może pojechać do bezpieczniejszej (jak mi sie wtedy wydawało) Tajlandii i tam znaleźć wyspę, na której jeszcze mnie nie było. To są problemy! haha... Ostatecznie decyduję się jechać do Bangkoku z Robertem i tam zastanowić się, co dalej.

Wtedy przychodzi SMS od mamy - "W Bangkoku znów krwawe zamieszki - uważajcie!"
Jest 23:00 noc przed wyjazdem z Kambodży. O nie! trzeba wiać z Bangkoku jak najszybciej. Tylko dokąd? Intuicyjnie wchodzę na swoją pocztę google i... znajduję maila od Waya "Wybieram się ze znajomymi do Malezji na krótki urlop. Już się cieszę" Halo! A ja?! Dzwonię szybko do Kataru (tam mieszka Way, i bez zmyłki Way jest Polakiem!): Kiedy będziecie, gdzie dokładnie? Dobra! Lecę z Wami! I szybko kupuję bilet w relacji Bangkok - Kuala Lumpur.
To do zobaczenia w Kuala!

Tu znów intuicja podpowiada mi, abym wydrukowała ten bilet, bo będę przekraczać granicę kambodżańsko-tajską i któryś dendryt pamięta, że mogą być problemy, tylko już nie pamiętam, o co chodzi....

I problemy byłyby, bo moja wiza do Tajlandii zdążyła stracić ważność i chciałam dostać wizę "on arrival", którą owszem wydają na przejściach lądowych, ale pod warunkiem, że .... posiada się dowód opuszczenia kraju w ciągu najbliższych 14 dni... ufff.... Niewiele brakowało, a Robert znalazłby się po jednej stronie granicy, ja po drugiej, nie pożegnani, nie przepakowani, bez skopiowanych zdjęć... zaskoczeni!
Dotarliśmy więc razem do Bangkoku, trochę z duszą na ramieniu, ale szczęśliwie Khao San była poza obszarem działań militarnych. Atmosfera Bangkoku była gorąca, w innym niż zazwyczaj znaczeniu tego słowa... (była to połowa maja 2010r.). Następnego dnia każde z nas leci w inną stronę...