To do zobaczenia w Kuala!

Z Vientianu polecieliśmy prosto do Siem Reap - no bo jak tu być w Azji pd.-wsch. i nie widzieć Angor Wat (wycieczka dla Roberta specjalnie). I jak to być tak blisko i nie wpaść tam drugi raz w ciągu trzech miesięcy, hihi :)

Akurat tu można wracać :) Do tego samego Guesthousu, który polecałam już w poprzednim poście z Angkor. Stali klienci, jak się okazuje, są traktowani specjalnie. Kolacja we dwoje gratis :) A to miło...

Angkor po sezonie jest zdecydowanie mniej zatłoczony i nie tak upalny. Trzeba sie jednak liczyć z ulewnymi deszczami, które na szczęście trwają krótko, aczkolwiek są niezwykle intensywne.

Nie będę Was męczyć kolejnymi zdjęciami ruin, bo to juz było. Wybrałam kilka zdecydowanie najpiękniejszych ujęć kambodżańskiego "bałaganu" i dziedzictwa narodowego.


Poniżej widzicie nie dzbanki do herbaty tylko do palenia opium...
 Nasz wspólny urlop dobiega końca, za dwa dni Robert wraca z Bangkoku do Warszawy a ja zastanawiam się, czy zostać jeszcze w Kambodży i udać się na wypoczynek na Bamboo Island, o której tyle dobrego słyszałam, czy może pojechać do bezpieczniejszej (jak mi sie wtedy wydawało) Tajlandii i tam znaleźć wyspę, na której jeszcze mnie nie było. To są problemy! haha... Ostatecznie decyduję się jechać do Bangkoku z Robertem i tam zastanowić się, co dalej.

Wtedy przychodzi SMS od mamy - "W Bangkoku znów krwawe zamieszki - uważajcie!"
Jest 23:00 noc przed wyjazdem z Kambodży. O nie! trzeba wiać z Bangkoku jak najszybciej. Tylko dokąd? Intuicyjnie wchodzę na swoją pocztę google i... znajduję maila od Waya "Wybieram się ze znajomymi do Malezji na krótki urlop. Już się cieszę" Halo! A ja?! Dzwonię szybko do Kataru (tam mieszka Way, i bez zmyłki Way jest Polakiem!): Kiedy będziecie, gdzie dokładnie? Dobra! Lecę z Wami! I szybko kupuję bilet w relacji Bangkok - Kuala Lumpur.
To do zobaczenia w Kuala!

Tu znów intuicja podpowiada mi, abym wydrukowała ten bilet, bo będę przekraczać granicę kambodżańsko-tajską i któryś dendryt pamięta, że mogą być problemy, tylko już nie pamiętam, o co chodzi....

I problemy byłyby, bo moja wiza do Tajlandii zdążyła stracić ważność i chciałam dostać wizę "on arrival", którą owszem wydają na przejściach lądowych, ale pod warunkiem, że .... posiada się dowód opuszczenia kraju w ciągu najbliższych 14 dni... ufff.... Niewiele brakowało, a Robert znalazłby się po jednej stronie granicy, ja po drugiej, nie pożegnani, nie przepakowani, bez skopiowanych zdjęć... zaskoczeni!
Dotarliśmy więc razem do Bangkoku, trochę z duszą na ramieniu, ale szczęśliwie Khao San była poza obszarem działań militarnych. Atmosfera Bangkoku była gorąca, w innym niż zazwyczaj znaczeniu tego słowa... (była to połowa maja 2010r.). Następnego dnia każde z nas leci w inną stronę...

Etykiety: | edit post
0 Responses

Prześlij komentarz